wtorek, 11 sierpnia 2015

Macedonia Polish, Czech and Slovak Open 2015 - pełna rehabilitacja


Emocje po wyjeździe jeszcze nie opadły. Ciężko wrócić do normalnego życia. Dziwnie budzić się rano gdy nie ma latania. 
Myślałem, że nie może być lepiej niż pierwsza Słowenia czy Macedonia 2 lata temu, ale to ten wyjazd ustanowił nowe standardy i mocno podniósł poprzeczkę.  Był to wyjazd z tych epickich. Po ostatnich zawodach w Kruszewie nie nastawialiśmy się na jakieś rewelacje, ale jak zwykle pamięta się głównie to co dobre i postanowiliśmy pojechać. 

Znów udało mi się połączyć dwie pasje na jednym wypadzie. Nie dość, że olataliśmy się jak bąki, to jeszcze razem z Prezesem pośmigaliśmy na naszych Gozillach. Niezależność miała jednen wielki plus. Brak ryzyka przedwczesnego zakończenia urlopu ;) choć tym razem nikt nie chciał wracać.
To już zagranica
Spotkanie z kaskiem, ma szczęście, że na postoju, 
a nie w locie z szybką


Spotkanie w Koniecznej. Prezio lekko spóźniony.Jedzie motórem i mówi, że korki. Wkrótce się nauczy :)

Nauczeni doświadczeniem trasę dzielimy na 2. Gorąc niesamowity. Termometr Prezesa pokazuje 46 stopni na autostradzie. Ulgę znajdujemy w  cieni
u na stacji gdzie jest już tylko 36,5 st.

Pierwszy przystanek  w Nowym Sadzie. Trochę błądzenia i mamy super hotel, w samym centrum. Niesamowite miasto, bardzo żywe zwłaszcza nocą. Brakowało nam reszty ekipy, ale tylko do pierwszego piwka potem już tylko sielanka i podziwianie widoków. Klimat i atmosfera rewelacyjna. Może kiedyś uda się przekonać napinkowiczów na trochę zabawy. 

Start z samego rana i już ok 12 pomykamy krętymi drogami w stronę Kruszewa. Umęczeni autostradą cieszymy się z każdego zakrętu. „Paski cykora” na tylnych oponach robią się coraz węższe. Zgodnie z planem jedziemy prosto na startowisko. Udaje się w ostatniej chwili. Pod hotelem przychodzi bardzo mocny wiatr i deszcz.
Szopska, Szkopsko, pizza lepsie, kolejne Szkopsko i już więcej nic nie trzeba.


Na startowisku tuż przed burzą

Dzień 1 - cancelled


Dziś są moje urodziny!! Latanie to byłby piękny prezent. Dzień wita nas piękną pogodą. Trochę długo schodzi z brifingiem i na starcie jesteśmy dość późno. Spora chmura buduje się nad nami i task zostaje anulowany. Na szczęście szybko się rozpada i startujemy. Trening jest wskazany dlatego wszyscy próbujemy oblecieć taska. Idzie całkiem nieźle jednak znów przychodzi zakit  i w końcu padam niecałe 2 km przed metą. Jest super. Mało latania było w ostatnich latach, ale jednak nie wszystko jeszcze zapomniałem.  
Tam już leje

Po lądowaniu i odpowiedzeniu na miliom pytań miejscowego apacza od razu pojawił się zwózkowóz. Niestety byłem drugi w busie i czekała mnie objazdówka po całej dolinie. 
W tym dniu powstało nowe określenie „meta na Prezesa” ;) (był na mecie, ale po drodze opuścił punkt).
Dzień kończymy Szopską, Szkopskimi i pizza lepsie (zestaw obowiązkowy). Super urodziny w powietrzu z przyjaciółmi.









Task 1

75.2 km — Race to goal

Jest meta. Leciałem wolno, ale skutecznie. Pierwszy dzień a plan już zrealizowany. Na mecie Wujek, Tomski i Wacek. Pięknie polatane. Prawdę mówiąc już nie pamiętam nic szczególnego z tego dnia :). (Trzeba było pisać od razu)

Wieczorem w restauracji zestaw obowiązkowy. Na rynku koncerty, tańce regionalne, rewelacja.





Komin na starcie - fot Kawa





Task 2

94.9 km — Race to goal

Selfie

Dziś dłuższy task. Początek nie jest zły i nawet nieźle idzie. Na powrocie z pierwszego punktu kręcimy sobie komin z Tomskim, aż tu nagle gość łapie klapę. Franca nie chce wyjść i w krawacie skrzydło od razu wpada w spiralę upadkową. Dziwna sprawa bo na moje oko to była ledwie 1/3. Coś ten pure strasznie nerwowy. 2 i ½ zwitki i pojawia się paka. Z wysoka opadał na dół. Nie wiem ile to trwało ale czekałem dłuuugo aż siądzie bezpiecznie. Jest, przyziemił bez szwanku. Lecę dalej. Za Kriwokasztanami dopada mnie jakiś kryzys. Chłopaki meldują, że są na Prilepie. Trasy zupełnie inne. No to jestem w d…, ale choć będzie ciekawie i przynajmniej polecę po swojemu. Powoli udaje się doczłapać do mety. Radość wielka. Niestety wieczorem okazuje się, że coś popie..łem i wleciałem w cylinder startowy o 3,5 min za wcześnie. Szkoda wyniku, ale jest radość z oblecenia. Jeden task mogę zawalić więc jutro trzeba się pilnować.



Task 3

68.9 km — Race to goal

Dziś wiatr w plecy i przenosimy się na zachodnie startowisko. Nie lubię, nie lubię. Praży słońce, gryzą biedronki. Kilka tych kropkowanych potworów wleciało mi do kokonu. Zabawa z rozpinaniem i wyganieniem tych predatorów kosztuje mnie glebę. Odleciałem za daleko od stoku, a maliny nie było. Na szczęście nie jestem jedynym pechowcem. Razem ze mną siada Jola. Uff jak bym padł jedyny to bym tego nie przeżył. Na szczęście Mielcok Zyzio  momentalnie organizuje wywózkę na start.
Nie lubię...

Szybki start i jestem na trasie. Za pierwszym punktem mijam część chłopaków. Niestety nie mają miodu i tam też zostają. 

Wujek jak zwykle już dawno na mecie. Dziś też się udaje oblecieć trasę i dobijam do mety. Dolatuje też Wacek. Jakoś tak dziwnie wygląda. Myślałem, że w jego przypadku już nie da się gorzej – myliłem się. Nos jak Gołota po walce lub John McClane w końcówce szklanej pułapki. Okazało się, że dla niego to startowisko też nie było za szczęśliwe. Wyczesał po starcie i chciał nosem przeorać pole pod startem.
W biurze zawodów okazuje się, że znów coś. Wystartowałem 4 minuty po zamknięciu startu. Lot nie zaliczony, dziś znów „meta Prezesa :)”.

Pozostaje tylko, a może aż satysfakcja z lotu. Razem z Karoliną zastanawiam się co mogę jeszcze zrobić żeby nie zaliczyć taska :). Szkoda że nie ma nagrody „lucky looser”. W tej kategorii byłbym bezkonkurencyjny.

Task 4

67.4 km — Race to goal

Znów trzeba latać. Kurna, znów zachodnie startowisko. Trzeba się pilnować. Wujek po starcie gubi paczkę. Przez radio słyszę „jest ok, paczkę trzymam na kolanach”. Siadł na startowisku, poskładał i znów start. Ma niezłe parcie.
Dziś od samego początku nie odpuszczam. Szybka wykrętka i na trasę. Nad Kruszewem ktoś powoli opada sobie na zapasie. 


Gdzie jest Wally?
Dolot do mety
Codziennie jakaś paka. Wujek leci jak toperda i szybko mnie dogania i po drugim punkcie wyprzedza. Na dolocie do mety słyszę głos Prezesa. Udało mu się nas dogonić i lecimy razem. Jest Meta i to w dużym składzie Tomski, Wujek, Kemot, ja, Wacek i Prezes. Radość ogromna i powód do świętowania. W biurze zawodów nie mogli uwierzyć. Zrobiłem metę i nic nie pochrzaniłem. W mieście mega koncert. Orkiestra dęta gra utwory Bregovica. Czad, są improwizacje, trochę jazzu. Wieczór kończymy u Wujków na kolejnej imprezce gdzie Wacek ukazuje swoje kolejne oblicze. +18
Wacek na podejściu

Nie ustał




Tak wygląda radość!!!





Task 5

57.1 km — Race to goal

Zapowiada się kolejny dzień lotny. Task krótszy, ale nikt nie ma nic przeciwko. Wszyscy już wylatani. Idzie całkiem nieźle i jest szansa coś nadrobić jednak task zostaje przerwany. Nad Kruszewem burza. Nagle wszyscy lądują nawet ktoś na pace siadł niedaleko mety. Wszyscy kręcą spirale i naraz kilkadziesiąt glajtów siada na punkcie P10. Przed hotelem przywitała nas mega ulewa. Task przerwany w samą porę.
Nadchodzi Buka



Impreza.

Wręczenie nagród. Kategorii było co niemiara. Niestety nie znaleźliśmy swojej ;)
Mistrzem Polski zostaje Spajk


Całe zawody wygrywa Peter Vyparina
Na zakończenie jest impreza. Baranina i degustacja napojów wyskokowych od sponsora zawodów. Tańce trwały do północy, albo dłużej.
Migawka nie nadążała


Powrót


Na imprezie było tak dobrze, że zaplanowany na 8 powrót musieliśmy przesunąć na 14. Część, ekipy potrzebowała regeneracji. Dzięki temu mamy dużo czasu na zwiedzanie okolic i śmiganie po okolicznych winklach.

 Przy pomniku podszedł do nas lokers i zagaduje piękną polszczyzną. Okazało się, że jego mama studiowała na Jagiellońskim. Opowiada nam o  historii Kruszewa i  okolicznych zabytkach.  Jaki ten świat jest mały. Tereny są niesamowite, z góry nie było widać tego całego piękna. Niestety wskazówki dojazdu są na tyle mało precyzyjne, że wpierniczamy się w jakiś offroad. Nasze sprzęty to nie enduro i Prezes zalicza małą glebę. Zawrócenie motorów na takiej drodze graniczyło z cudem. Z jednej strony skarpa, z drugiej przepaść porośnięta lasem.  Musieliśmy każdy sprzęt zawracać we dwóch. Szkoda, że nie zrobiłem zdjęć, ale wtedy ważniejsze było przetrwanie.
Super serpentyny, ciekawe jak wyjdzie film.




Przyrządy wskazują, że wszystkie funkcje życiowe wróciły już do normy więc można wracać. Jeszcze przystanek na targu w Prilepie i można wracać. Lokalni ludzie znów nas zaskakują swoją gościnnością. Nie udało się znaleźć parkingu nawet dla motorów. Targ był bardzo tłoczny. Podbiegł do nas jakiś gościu i przyjaźnie macha ręką. Z tego co zrozumiałem w Macedońsko-Angielsko-Rosyjskim "zaparkujcie sobie przy moim sklepie, popilnuję wam motorów. Jeszcze przyniósł po zimnej koli.

Mega zakupy. Jak się to wszystko na motor zmieściło?
Już tyle czasu minęło, a ja jeszcze nie zjadłem całego sera do Szopskiej
Zakupy spore, szkoda, że nie mam takiego targu u siebie.
Całe szczęście, że byliśmy na Gozzilach. 
Nie pozwoliła mi samemu tankować.
Przez kolejki na bramkach tworzą się wielokilometrowe korki. Nam zajęło to kilka minut ;). W hotelu okazuje się dlaczego przez całą drogę tak piekły mnie nogi. Myślałem, że to spodnie tak się nagrzewają, że aż parzy. Okazało się, że to poranna jazda w krótkich spodenkach. Nogi czerwone, że aż świecą. Jeszcze spacer po Nowym Sadzie i szybkie spanie. Powrót już tylko w lekkich spodniach i bluzie. Nie da się w kombinezonach. Granica też nieźle zakorkowana. Ciekawe ile ci ludzie tam stali. Masakra.
Jeszcze 100 metrów...
...i znów jak nowa.

Podsumowując wyjazd rewelacyjny. Nie zawalczyłem na zawodach, ale polatałem do bólu i dużo się nauczyłem. Trudno teraz wrócić do rzeczywistości. Już nie mogę się doczekać kolejnych zawodów. Teraz trzeba czekać do Stycznia Kolumbio szykuj się!